Już od długiego czasu planowaliśmy wypad na Skye.
Założenia były takie że jedziemy w maju , po pierwsze – żeby nie nie trafić na letnią lawinę turystów, po drugie – w maju zwykle notuje się najmniej opadów w ciągu roku, co dla tego miejsca jest dość istotne. No ale…
…no ale… ale od początku:
Nazwa wyspy – Skye, według niektórych źródeł, pochodzi od nordyckiego wyrazu skuy co w „wolnym” tłumaczeniu znaczy – chmura.
W języku Gaelic brzmi to niezwykle poetycko: An t-Eilean Sgitheanach, i tu również można przyjąć podobne tłumaczenie – wyspa mgieł, lub chmur.
I taka w rzeczywistości jest Skye. Gdy powiedziałem szefowi gdzie jedziemy powiedział tylko: Skye jest piękna … czasem… gdy nie pada
Skye JEST piękna, niezależnie czy pada czy świeci słońce. Po prostu gdy pada, lub chmury wiszą na wysokości 2 metrów nad ziemią… widzimy znacznie mniej…
Już sama droga na Skye jest niezwykle malownicza, szczególnie odcinek pomiędzy Fort William i Eilean Donan to wręcz rozpusta dla oczu. Sam zamek Eilean Donan, choć to jedna z ikon turystycznych Szkocji, może rozczarować. No, ale o tym napiszę innym razem.
Na Skye wjeżdżamy Skye Bridge, dla jednych jest to piękny kawałek inżynierii, dla innych kawałek czegoś co lepiej żeby było niewidzialne, a co jedynie szpeci piękno przyrody. Według mnie most wygląda całkiem dobrze, a co najważniejsze: oszczędzamy pieniądze za prom…
Na miejsce pierwszego noclegu wybraliśmy pole namiotowe w Glen Brittle. Po ok. godzince jazdy coraz to węższymi drogami – kończymy na asfalcie szerokości ledwo pokrywającej się z szerokością naszego samochodu, i przejechaniu tuż obok szczytów Cuillin, zjeżdżamy nad sam brzeg zatoki. To tu, u stup gór Cuillin, znajduje się pole namiotowe Glenbrittle. Piękne położenie, widok na morze i góry, jedno i drugie dosłownie za płotem… to tu mieliśmy spędzić leniwie następny dzień włócząc się po plaży i leżąc na trawie …
no cóż nie wyszło.
Już wieczorem zaczęło wiać, rano zaczęło naprawdę wiać, w południe zrobiło się groźnie… wiatr 70-80 mil na godzinę (ok 120 km) i deszcz, który ciął gorzej niż grad … Ruszać się po dworze było naprawdę trudno, rozbryzgi fal morskich wwiewało na 300-500 metrów wgłąb lądu. No i tak „leniwie” spędziliśmy pierwszy dzień …
Pozytyw taki że nasz namiot przeszedł prawdziwy sprawdzian i wyszedł z niego bez szwanku … w przeciwieństwie do kilku innych, które z pola namiotowego … no cóż … odleciały.
Jeszcze raz dziękuję wszystkim naszym znajomy, którzy złożyli się na ten wspaniały prezent ślubny !
Następnego dnia pogoda się nieco uspokoiła, przestało padać, wiać – wiało dalej, ale to już norma.
Zwineliśmy się i ruszyliśmy na północ. Najpierw przez Carbost, gdzie pędzą słynną Talisker, a następnie na sam kraniec półwyspu Minginish do Portnalong. Stąd rozpościera się piękny widok na wysepki i klify zachodniego Skye.
Następny przystanek to Latarnia Neist Point. I znów zachwycające wręcz widoki na trasie A863, następnie wjeżdżamy na półwysep Duirinish. Drogi wąskie, krajobraz dziki, drzew już nie uraczysz …
Po drodze zatrzymujemy się na kawę w Red Roof Cafe Gallery! bardzo przytulne miejsce z naprawdę dobrą kawą i pyszną herbatą (własna mieszanka) – okazuje się że lokal jest otwarty dopiero od trzech dni ! Para młodych ludzi odbudowała kamienny dom i urządzili w nim kawiarnię. Super miejsce polecam!
Pokrzepieni dobrą kawą ruszamy dalej.
Latarnia Neist Point to najbardziej na zachód wysunięty punkt Skye. Latarnia zbudowana na końcu skalistego cypla, to naprawdę warto zobaczyć …
Neist Point zaprojektował i zbudował w 1909 roku David Stevenson, wnuk Roberta Stevensona – twórcy latarni Bell Rock o której pisałem tutaj
Następnym punktem wycieczki miał być zamek Dunvegan, niestety było już za późno i już był zamknięty. Szczerze mówiąc bardziej od komercyjnie przygotowanych zamków wolę zapomniane ruiny. Więc bez zbytniego żalu ruszyliśmy na kolejne pole namiotowe w Portree , a właściwie z kilometr na północ od miasta.
Pole bardziej „ucywilizowane” niż w Glenbrittle, ale sympatyczna i co ważne należy do tych z kategorii za 6Ł a nie za 12Ł…
Kolejny dzień to objazd półwyspu Trotternish. To tu znajduje się formacja skalna Old Man of Storr, niestety z powodu pogody odpuściłem sobie radość wspinaczki… następnym razem…
Następnie jest sławny Kilt Rock z malowniczym wodospadem miejsce to jest znane nie tylko z powodu pięknego widoku, lecz również z powodu znalezionych tu śladów dinozaurów…
W Staffin zdecydowanie polecam zjechać wąską drogą na plażę, a raczej utworzoną z niemal czarnej skały formację Rubha Garbhaig …
To takie złote punkty turystyczne Skye, ale to co mnie naprawdę tego dnia zachwyciło, zachwyciło i przeraziło za razem to północny kraniec półwyspu i trasa pomiędzy Staffin a Uig. Dzikie, niegościnne tereny, a jednak są tu domy… tylko bez drzew, bez ogrodów, żeby tu żyć trzeba być naprawdę twardym … I tak sobie myślę że jest to najbardziej warta zobaczenia część Skye.
Następnego dnia zwiedzaliśmy Portree. To małe, 2500 mieszkańców miasteczko. Przepięknie położone, z widokiem na wzgórza i Loch Portree. Kilka restauracyjek, parę sklepów z pamiątkami, port i spora ilość hotelików i B&B. Na obiad warto wstąpić do knajpki przy rynku, wystrój raczej wczesne lata 90, ale karmią dobrze, smacznie, dużo i niedrogo … ryba była palce lizać …
Warto wybrać się do centrum Aros restauracja, pamiątki, teatr, można również podpatrywać morskie orły na specjalnej multimedialnej ekspozycji.
Warto również zajrzeć do informacji turystycznej, gdzie można znaleźć sporo ciekawych materiałów o Skye.
Następnego dnia – podróż powrotna. Jechaliśmy trasą A87 i znów widoki z tych co to dech w piersi zatykają….
Po drodze przystanek przy zamku Eilean Donan,
i chwila przy Commando Memorial
No i tyle naszej wycieczki po Skye…
Więcej zdjęć możesz obejrzeć na naszej galerii – Skye – 22 maja 2011