Szetlandy „chodziły” za mną już od dawna…
a po obejrzeniu serialu „Szetlandy” (o którym pisałem tutaj) po prostu wiedziałem – muszę tam pojechać…
Co takiego mnie tam ciągnęło?
Z jednej strony: efekt odległej małej wyspy, gdzieś tam hen na północy…
z drugiej strony: historia ta daleka – Jarlshof, jak i ta bliższa – „Szetlandzki autobus”
przyroda, niepowtarzalny klimat, puffiny, wikingowie i zorza polarna…
Ale…
Samo dotarcie na Szetlandy nie jest ani łatwe, ani tanie.
Oczywiście najprościej polecieć samolotem – bilet z Aberdeen w dwie strony to koszt od 130 funtów, ale aby taką cenę złapać trzeba rezerwować bilet z dużym wyprzedzeniem.
Jest jeszcze prom. Co prawda płyniemy 12 godzin (całą noc), ale jest nieco taniej, bilet dla jednej osoby w dwie strony to koszt od 75 funtów. Oczywiście jeżeli chcemy sobie zrobić dobrze i wykupić łóżko, to trzeba doliczyć co najmniej drugie tyle…
No dobra, ale jeżeli chciałbym zabrać ze sobą samochód?
Za samochód plus dwie osoby trzeba by liczyć około 450 funtów (w dwie strony) nie licząc oczywiście dopłat za łóżko…
A więc jeżeli wybieracie się na kilka dni to taniej będzie wypożyczyć samochód na miejscu (za małą osobówkę zapłacimy około 100 funtów za 4 dni)
Na początku miałem obawy, gdyż wszystkie te sprawy (bilet na prom, wynajęcie samochodu i rezerwacja noclegów) trzeba załatwić telefonicznie.
Z jakim akcentem mówią na Szetlandach?
Czy w ogóle się z nimi można dogadać?
Okazało się że nie tylko są to osoby naprawdę miłe i chętne do pomocy, to jeszcze mówią najczystszą angielszczyzną…
No dobra, najczystszą szkocką angielszczyzną… ;-)
A więc: bilety załatwione, samochód ma na nas czekać, noclegi załatwione, plan wypadu rozpisany – w drogę!
Pierwszy punkt programu – prom!
Najpierw trasa do Aberdeen, prom odpływa o 17.00, pół godziny wcześniej trzeba być na pokładzie. Wszystko dobrze, no prawie – bo nie mogłem znaleźć wjazdu na zamówiony parking i pokręciłem się trochę w kółko po centrum… ale jakoś zdążyłem.
Dlaczego zdecydowaliśmy się na całonocny rejs zamiast dwugodzinnego lotu? To proste – udało mi się wygrać bilety w konkursie VisitScotland ;-)
Dokupiliśmy tylko opcję „Sleeping Pod”: to dość duże fotele które dają się „rozłożyć” tak że można się przespać w półleżącej pozycji… Nie najgorzej, a dodatkowo fotele są ustawione w osobnej, zamykanej sali, więc jest tutaj spokojnie. (łazienka i ubikacja również jest oddzielna)
a tak wygląda na pokładzie
restauracja, bar, pokład widokowy a nawet kino – jak by się komuś nudziło
a więc żegnaj Aberdeen…
Według prognozy pogody mieliśmy trafić na całkiem słoneczne dni, a przynajmniej część z nich miała być słoneczna…
Jednak o poranku Szetlandy pokazały się nam we mgle…
Prom dopłynął do Lerwick bez opóźnienia i o poranku ruszyliśmy w poszukiwaniu wynajętego samochodu.
Nie było daleko, tuż obok terminalu, na parkingu stał otwarty samochód, kluczyki były pod wycieraczką…
No tak, ale nawet jak ktoś ukradnie samochód – to gdzie z nim ucieknie???…
Ok, samochód mamy, zaraz ruszymy na północ – ale najpierw trzeba zrobić jakieś małe zakupy, a więc jedziemy do (jedynego?) TESCO.
Tuż przy sklepie, po drugiej stronie ulicy widzimy małą zatoczkę, a tam na kamieniach leżą sobie foczki…
Prawie w centrum miasta… pięknie…
Kawałek dalej pierwszy z punktów wycieczki – Clickimin Broch
Clickimin Broch znajduje się nad brzegiem jeziora Loch of Clickimin. Dawno temu jezioro to miało połączenie z morzem, tak więc było to doskonałe miejsce na siedlisko. Pierwsze domy na tym miejscu powstały ok. 3000 lat temu, ale dla nas najważniejszą jest pozostałość bo budowli zwanej Broch.
Było to coś w rodzaju wieży mieszkalnej, wysokiej na ok 10-12 metrów, zbudowanej z kamienia.
I tu UWAGA! – z układanego kamienia – bez zaprawy, bez cementu czy nawet gliny. Po prostu układano kamień na kamieniu…
Charakterystycznym dla tych budowli jest „podwójny mur”, dzięki czemu cała konstrukcja jest naprawdę stabilna. Budynki tego typu wykorzystywano przez całe setki lat, do dziś zresztą można zobaczyć jedyny zachowany Broch na wyspie Mousa (na Szetlandach)
po zwiedzeniu Clickimin Broch (bezpłatne) ruszamy na północ…
Szczerze powiedziawszy spodziewałem się dość marnych (wąskich) dróg, jednak główna trasa północ-południe to nowa, bardzo wygodna droga. A ponieważ ruch samochodowy nie jest zbyt duży – jazda była bardzo przyjemna.
Co kawałek można znaleźć specjalną zatoczkę lub miejsce by zatrzymać samochód. Jest to bardzo użyteczne szczególnie jak chce się lepiej przyjżeć widokom, lub… zrobić zdjęcia… ;-)
Właściwie co chwilę widać morze – nic dziwnego, z żadnego miejsca Szetlandów nie ma więcej niż 5 km do morza… jak nie po lewej – to po prawej stronie widać wybrzeże…
no i oczywiście owce, owce są wszędzie… owce i torfowiska, torfowiska i owce…
No i już czeka na nas pierwsza przeprawa promowa.
By dotrzeć do Herma Ness – najdalej na północ wysuniętego cypla Szetlandów musimy skorzystać z dwóch promów.
Pierwszy zabierze nas na wyspę Yell.
Ustawiamy się w kolejce i już po 10 minutach (mieliśmy szczęście) podpływa prom. Nie ma wiele samochodów i wszyscy wjeżdżają na pokład (podobno czasem w lecie można się nie załapać na pierwszy prom… wtedy trzeba czekać na następny…)
Za przeprawę płacimy 18 funtów (jest to opłata za dwie przeprawy promowe Mainland – Yell i Yell – Unst, oraz powrotny)
przeprawa trwa ok 15 minut, na promie jest salka w której można posiedzieć i mały pokład widokowy.
pogoda nam służy – nie ma wiatru, nie ma fali… czysta przyjemność!
YELL
wyspa Yell nie robi na nas najlepszego wrażenia… Torfowiska i opuszczone domy…
masa opuszczonych domów…
Oczywiście widoki wciąż są piękne, ale te puste domy robią przygnębiające wrażenie…
Na drodze zaczęły pojawiać się – sheep grid – czyli coś jakby brama położona na drodze. Samochodem przejedziesz, pieszo przejdziesz, ale owca ani inne zwierze nie przejdzie…
Jadąc trzeba uważać ponieważ nie ma ogrodzeń wzdłuż drogi i można spotkać owcę leżącą na asfalcie.
widać zima idzie bo ludzie torf suszą… ;-)
Łodzi to tutaj można zobaczyć więcej niż samochodów… zresztą skoro jesteśmy na wyspie nie powinno nas to dziwić ;-)
No i tak przejechaliśmy całą wyspę Yell – raptem niecałe 40km… okazało się jednak że na kolejny prom musimy czekać prawie godzinę więc postanowiliśmy wybrać się na Glomp Ness – sam północny skrawek Yell.
Tutaj przekonaliśmy się jak trudne i niebezpieczne było życie na wyspach w dawnych czasach.
W lipcu 1881 roku niespodziewany sztorm zabrał 58 mężczyzn, wszyscy byli mieszkańcami okolicznych wsi. 58 ojców, braci, mężów nigdy nie powróciło do swych domów i na zawsze pozostało na morzu…
O tragedii przypomina pomnik
Koniec zadumy – płyniemy na Unst!
UNST
Unst jest najdalej na północ, zamieszkałą wyspą Szkocji a tym samym całego Zjednoczonego Królestwa.
Wszystko tutaj jest „najdalej na północ”… browar, poczta, przystanek autobusowy…
po prostu dalej niż Unst niczego już nie ma…
Dla przykładu – najdalej na północ, stale zamieszkały dom w UK
ale po kolei
Unst wygląda na dużo bardziej przyjemne miejsce do życia niż Yell. Więcej nowych domów, ładne, zadbane osady.
Szczególnie spodobał mi się Baltasound …
sklepy (całe dwa), poczta, nawet basen – ale największe wrażenie zrobił na mnie przystanek autobusowy!
Czyż nie jest piękny? ;-)
Wszystko o Puffinach: książki, albumy, obrazy, wygodny fotel – w takich warunkach to mogę i godzinę czekać na autobus…
kolejnym ciekawym miejscem jest Viking Unst – tuż przed Haroldswick.
Wiadomo że jak Szetlandy to oczywiście Wikingowie. Miejscowa kultura wiele zawdzięcza Wikingom i często się mówi że dużo bliżej Szetlandom do Skandynawii niż do Szkocji…
W Viking Unst możemy zobaczyć zrekonstruowany „długi dom”. Czyli dom w jakim mieszkali Wikingowie.
Na terenie Szetlandów do tej pory odnaleziono pozostałości co najmniej 30 osad z tego typu domami.
Oprócz domu jest jeszcze drakkar – czyli płaskodenna łódź.
To właśnie na widok takich łodzi mieszkańcom dawnej Europy siwiały ze strachu włosy…
Ale nasz cel to północ…
po drodze zaglądamy jeszcze do Norwick – niezwykle malownicze miejsce
No i nareszcie – Herma Ness
Hermaness to rezerwat przyrody, a równocześnie najdalej na północ wysunięty przylądek Szetlandów.
To istny raj dla miłośników ptactwa – 50 000 par lęguje tu każdego roku. Znajduje się tu największa populacja Puffinów (niestety aby je zobaczyć trzeba się tutaj pojawić na początku lata – później Puffiny wyruszają w morze…)
No i ten widok… 170 metrowe klify, skaliste wysepki, morze… I jedna z najsłynniejszych latarni morskich – Muckle Flugga
Zbudowana (1867r) przez dwóch braci – Thomasa i Davida Stevensonów. Czyli przez ojca i wujka Roberta Louisa Stevensona – autora „Porwanego za młodu”, czy „Wyspy skarbów”.
I tu mała ciekawostka – wiadomo że Robert przebywał na Hermaness wraz ze swym ojcem, wiele osób zauważyło że mapa jego słynnej „wyspy skarbów” zadziwiająco przypomina kształt wyspy Unst- przypadek???
na Hermaness można siedzieć całymi godzinami…
Z czego jeszcze słyną Szetlandy? (oprócz wikingów, Puffinów i klifów) – oczywiście kuce Szetlandzkie! ;-
Następny punkt programu – Muness Castle
Ruiny tego zamku położone są niedaleko osady Uyeasound, w południowej części wyspy.
Zbudował go Laurence Bruce, przyrodni brat Roberta Stewarta – I Hrabiego Orkadów (Earl of Orkney and Lord of Zetland).
Zamek powstał w 1598 roku, już podchodząc do drzwi widać dużą ilość specjalnych otworów strzelniczych (tuż przy gruncie i w parapetach okien) – widać że pan na tym zamku nie czuł się tu zbyt bezpiecznie.
I chyba miał rację bo Muness Castle spalono 29 lat później… nigdy go nie odbudowano i do dziś stoi pozbawiony dachu i górnych pięter….
Po drodze na przeprawę promową zatrzymujemy się jeszcze przy Uyea Breck – kamień ten ustawiono w miejscu śmierci jednego z synów Haralda Pięknowłosego – króla Norwegii.
Według legendy zginął on z ręki miejscowego rybaka w trakcie bitwy między wikingami a Piktami z Szetlandów.
Herald Pięknowłosy podbił Szetlandy i Orkady w 875 roku i na setki lat wyspy te stały się domeną Norwegii – Korona Szkocji przejęła „Północne Wyspy” dopiero w roku 1470.
Yell
I tak to kończymy naszą przygodę z Unst.
Droga powrotna wiedzie znów przez Yell, gdzie zatrzymujemy się jeszcze przy – Windhouse
Windhouse to najbardziej nawiedzony dom (a właściwie ruiny) na Szetlandach, niektórzy twierdzą że w całej Szkocji jedynie zamek Glamis może się równać w ilości historii o duchach, upiorach i mordach…
Jedną z najczęściej powtarzanych historii jest ta o żeglarzu który przybył tu by spędzić Boże Narodzenie. Jednak właściciele domu właśnie się pakowali i odradzali mu pozostanie w tym miejscu na noc. Każdego roku w Boże Narodzenie zjawia się w tym domu potwór, jeszcze nikt nie przeżył spotkania z tą kreaturą a szczątki tych co tu pozostali na noc odnajdowano rozwleczone po całej okolicy… Marynarz nie przestraszył się i postanowił zostać – według jednej wersji opowieści człowiek ów ginie a łódź którą przypłyną spłonęła tej samej nocy na plaży, według innej wersji – marynarz przeżył, choć do końca życia pozostał siwy, jąkał się i nigdy, przenigdy nie chciał nikomu wyjawić co takiego spotkało go w Windhouse…
Jeżeli ktoś z Was byłby zainteresowany to dom ten jest na sprzedaż i jeżeli się nie mylę to ostatnia cena spadła już do niecałych 25 tysięcy funtów….
Wiele osób mówi że wyspa Yell jest tylko drogą która prowadzi DO i Z Unst… Pewnie rdzenni mieszkańcy nie są zbyt zachwyceni tą opinią – ale coś w tym jest… Oprócz kilku ładnych widoków, pomnika pamięci 58 zatopionych przez sztorm rybaków, no i nawiedzonego domu niewiele jest tu miejsc wartych zobaczenia…
Tak więc i my wracamy już na Mainland
jedno z wielu opuszczonych gospodarstw na Szetlandach…
Mainland
ok. a teraz będzie coś dobrego! dobrego do jedzenia oczywiście!
Kto twierdzi że Fish & Chips to „śmieciowe jedzenie” ten nigdy nie jadł ryby w Frankie’s Fish & Chips w Voe
Może z zewnątrz lokal nie wygląda zbyt imponująco , ale w środku jest bardzo przyjemnie, można zjeść rybę na miejscu, obsługa super – ale co najważniejsze – ryba po prostu palce lizać!
Na przystawkę zamówiliśmy małże w sosie czosnkowym – PYCHA!
Ale przede wszystkim – ryba. Bardzo delikatna, z dobrą, chrupiącą panierką – idealnie podsmażona
Nic dziwnego że tutejszy Fish & Chips uznano za najlepszy w całym Zjednoczonym Królestwie – National Fish & Chip Awards 2015
Jeżeli kiedyś będziecie mieli po drodze – Polecam!
Co do ryby nie miałem zastrzeżeń – jednak pogoda nam się „nieco rozjechała” …
Na Szetlandach – głównie na Mainland można spotkać nowe osiedla mieszkalne które dużo bardziej przywodzą na myśl Skandynawię niż Szkocję
Lerwic
Ponieważ pogoda zrobiła się „pod psem” postanowiliśmy zwiedzić muzeum w Lerwic.
Duże, nowoczesne świetnie przygotowane i darmowe – czego tu więcej oczekiwać? ;-)
Tematyka obejmuje od prehistorii po dzień dzisiejszy – od wykopalisk po „wczorajszy” sprzęt HiFi…
pierwszy raz w życiu widziałem VC60!
dla młodszych czytelników – oto praprapra dziadek dzisiejszych DVD… ;-)
Jedno muzeum „zaliczone” a więc czas ruszyć w drogę do drugiego…
tym razem jedziemy do Scalloweay
Gdyby tylko tak nie lało rozpościerałby się przed nami naprawdę piękny widok…
Muzeum w Scalloweay poświęcone jest w dużej mierze historii jaka rozgrywała się tutaj w czasie II wojny światowej.
W obawie przed atakiem Niemców tuż po rozpoczęciu wojny na Szetlandy sprowadzono ponad 20000 żołnierzy, po części dla obrony wysp, po części były to służby wywiadowcze, nasłuchy radarowe, baza RAF itd.
Jednak najbardziej niezwykła historia związana jest nie z żołnierzami Jego Królewskiej Mości – lecz z rybakami…
Już w 1940 roku postanowiono nawiązać łączność z Norwegią dla przerzucania wywiadowców, partyzantów i sprzętu.
Zadanie to miały wykonać zwykłe kutry rybackie które po cichu przekradały się do brzegów Norwegii. Oczywiście najlepszą porą były jesienno-zimowe, sztormowe dni gdy żaden niemiecki okręt ani samolot nie miały ochoty pojawić się na tej części morza północnego…
W trakcie całej wojny odbyto ponad 200 takich rejsów
Wielu spośród tych dzielnych ludzi nigdy nie powróciło do domów…
oprócz muzeum w Scalloweay można obejrzeć jeszcze zamek
Zamek ten zbudował w 1600 roku Patrick Stewart II Hrabia Orkadów. Jest to dość duży, przestronny zamek z szerokimi schodami wiodącymi do głównej sali, widać że Patrick Stewart lubił przepych.
Na tyle lubił czuć się władcą tych ziem że nie przejmował się prawami swych „poddanych”. Ucisk i wymuszanie danin były tak duże że ludność Szetlandów się zbuntowała. Nie, nie było pogromu – po prostu zwrócono się do Króla o interwencję, w tym czasie panował Jakub VI Stuart.
Hrabiego przewieziono do Edynburga gdzie odbył się sąd i w 1615 roku go stracono…
Tak więc Scalloway Castle było siedzibą Hrabiego Szetlandów przez całe… 9 lat.
Później wykorzystywano zamek jako kwaterę wojskową, więzienie i miejsce egzekucji, jednym słowem nie było to zbyt lubiane miejsce przez mieszkańców. Nic więc dziwnego że gdy w roku 1700 zamek był już w ruinie (zapadł się dach a pomieszczenia wewnątrz były kompletnie zdewastowane) nikt nawet nie pomyślał o tym by go odbudować.
Byliśmy już na samiutkiej północy – a więc teraz jedziemy na południowy skraj Szetlandów – Sumburgh Head
pogoda się nieco poprawiła i już prawie nie pada – to dobry znak…
z Sumburgh Head jest dość dziwnie, znajduje się tutaj lotnisko i żeby dojechać na cypel ( i do wsi Sumburgh) musimy przez nie przejechać.
Pisząc „przez nie” mam na myśli że faktycznie przejeżdżamy przez pas startowy lotniska…
jak jakiś samolot ląduje – ulicę się zamyka i już…
najlepiej zobaczcie to na mapie…
przed wieczorem mamy jeszcze czas na mały spacer po pięknej plaży.
Obawiam się że zdjęcie nie odda jej uroku… znów ten deszcz…
spacerując po plaży wciąż miałem wrażenie że koś nas obserwuje…
Ostatnią noc na Szetlandach spędzimy w Betty Mouat’s Böd. To jedna ze starych chat szetlandzkich która została przerobiona na coś w rodzaju hostelu.
O chatach tych pisałem tutaj.
Dwie sypialnie, kuchnia i kominek opalany torfem…
Pierwszy raz w życiu paliłem torfem w kominku (robiłem wcześniej małe eksperymenty – ale nigdy nie było to całonocne palenie) To dość niezwykłe uczucie patrzeć jak płonie ziemia…
Nie jest to nocleg w najwyższym standardzie (choć jak na Böd’y to nie było źle – w końcu była ciepła woda i prąd ;-) ) ale jest sucho, sporo miejsca i dość ciepło.
Minusem jest bliskość lotniska – do pasa startowego mamy jakieś 150 metrów… Całe szczęście że wieczorem ani w nocy nie lądują tu żadne samoloty.
Tuż przy naszej Böd’y znajduje się stanowisko archeologiczne Old Scatness.
Odkryto je w trakcie budowy lotniska, a dziś oprócz częściowo odsłoniętych i uporządkowanych wykopalisk znajdują się tu rekonstrukcje domów sprzed 3 tysięcy lat.
Warto zajrzeć tutaj latem gdy odbywają się „Dni żywej archeologii”
Latarnia morska Sumburgh
na północnym krańcu Szetlandów widzieliśmy latarnię Muckle Flugga, którą zbudowali dwaj bracia Stevensowie.
Tym razem oglądamy latarnię Sumburgh, zbudowaną na południowym cyplu Szetlandów – Sumburgh Head.
Również i tą latarnię zbudował Stevenson – Robert Stevenson – ojciec Thomasa i Davida (budowniczych Muckle Flugga) i dziadka słynnego pisarza – Roberta Stevensona… ufff… ależ tutaj tych Stevensonów…
Najbardziej słynnym dziełem Roberta jest latarnia Bell Rock w pobliżu Arbroath o której pisałem tutaj
Dziś latarnia jest prawdziwą mekką wszystkich miłośników morskich ptaków (Puffiny) oraz morskich ssaków. Od wczesnego ranka można spotkać tutaj zapaleńców stojących ze swymi aparatami i lornetkami wypatrujących delfinów, orek, płetwali karłowatych itd…
ale przede wszystkim – ten widok…
kolejne piękne miejsce warte odwiedzenia!
Jarlshof
Teraz coś dla mnie… ;-) Jarlshof to jedno z najsłynniejszych stanowisk archeologicznych – istna perełka!
ktoś powie – Ot, kupa kamieni i cóż to takiego niezwykłego?
Niezwykłe jest to że tym samym miejscu mamy pozostałości po domach z okresu Neolitu (4700 lat temu), domy z okresu Brązu (4000 lat temu), domy z okresu Żelaza (2500 lat temu) pozostałość po wieży Broch (2000 lat temu), tzw. długie domy wikingów (1200 lat temu), średniowieczną farmę, oraz ruiny rezydencji z 1593 roku.
Wszystko to świetnie zachowane, do niektórych domów możemy naprawdę wejść: drzwi, ściany, dach…
Ścieżka prowadzi nas od najstarszych domów poprzez całą historię tego miejsca, aż po ruiny XVII wiecznej rezydencji.
W zrozumieniu tego co oglądamy pomaga świetnie przygotowane nagranie które odsłuchujemy w specjalnym urządzeniu.
Największe wrażenie zrobił na mnie prawie kompletnie zachowany tzw. wheelhouse (dom szprychowy? nie wiem jaka jest polska nazwa takiej konstrukcji), można podziwiać mistrzostwo ówczesnych budowniczych których dzieło przetrwało tyle tysięcy lat…
A przecież to „tylko” poukładane na sobie kamienie – bez żadnej zaprawy…
Po zwiedzeniu Jarlshofu (niestety deszcz znów dał się we znaki…) ruszamy z powrotem do Lerwick. Ale po drodze czeka nas jeszcze jedno miejsce – wyspa St Ninian…
St Ninian’s Isle
(św. Ninian 360-462 – apostoł Piktów i Szkotów, ewangelizator południowej Szkocji)
Wyspa św. Niniana sama w sobie nie jest jakimś szczególnym cudem natury – ok, piękne widoki, niesamowite skaliste klify, dużo ptactwa, malownicza formacja skalistych wysepek po południowej stronie wyspy… normalka… ;-)
ale jest jeden szczegół który odróżnia to miejsce od innych – plaża
plażą przejdziemy ze stałego lądu na wyspę bez zmoczenia sobie nawet nogawek, oczywiście gdy morze akurat jest spokojne…
ponieważ plaża nie leży wzdłuż brzegu morskiego lecz niejako w poprzek…
taki rodzaj plaży nazywamy – Tombolo – człowiek wiecznie uczy się czegoś nowego ;-)
Na wyspie znajduje się pozostałość po dawnej kaplicy, w trakcie prac archeologicznych w 1958 roku znaleziono tu niezwykły skarb: grupę 28 srebrnych obiektów (misy, zapinki, łyżki) wszystko to było schowane pod płaskim kamieniem oznaczonym krzyżem…
zupełnie jak w jakiejś taniej powieści awanturniczej… ;-)
dziś skarb ten możemy zobaczyć w muzeum w Edynburgu.
I na tym właściwie kończy się nasza przygoda z Szetlandami
Mieliśmy jeszcze trochę czasu by pospacerować po Lerwick,
a później cóż, powrót na prom…
I tak oto o zachodzie słońca pożegnaliśmy Szetlandy….
Jeszcze kilka słów na zakończenie.
Myślę że absolutne minimum gdy chcemy zwiedzić Szetlandy to 3 dni. Lepiej wybrać się na 5 dni. Wtedy będziemy mieć czas na spokojne spacery i zwiedzić jeszcze jakiś z pięknych kawałków Szetlandów. A do wyboru jest jeszcze trochę:
Nam nie udało się dotrzeć na Northmavine i wejść na najwyższy szczyt Szetlandów – Ronus Hill
Nie popłynęliśmy na Papa Stour, ani na Fair Isle…
Nie wybraliśmy się na wypad kajakowy, ani nie zrobiliśmy rundki rowerami wokół głównej wyspy…
No i nie udało się nam dopłynąć na Mousa by zobaczyć jedyny, całkowicie zachowany Broch… Widziałem go tylko z daleka…
ale pewnie jeszcze tu kiedyś wrócimy – tym razem na wiosnę by zobaczyć Puffiny.
dla ciekawskich – polecam strony
www.shetland.org
www.shetland-heritage.co.uk
www.sumburghhead.com